na Rakuską Czubę
(4 pażdziernika 2008)
Tatrzańska Łomnica (Tatranská Lomnica) - (kolejka gondolowa) - Łomnicki Staw (Skalnaté pleso) Rakuska Czuba (Veľka Svišťovka) Zielony Staw Kieżmarski (Zelené pleso) Biała Woda (Biela voda) - Tatrzańska Łomnica
trasa: niezbyt męcząca, ładna widokowo
czas (bez odpoczynków): ok. 6 h
dystans (bez uwzględnienia różnic wysokości): ok. 19 km
  zobacz trasę (wizualizacja 3D)
  zobacz profil wysokościowy trasy
V: Znowu pada...
W: Od wczoraj pogoda nie poprawiła się ani odrobinę.
V: Co robimy?
W: Podjedźmy do Tatrzańskiej Łomnicy, wjedźmy kolejką do Skalnatego
Plesa. W najgorszym razie zjedziemy z powrotem na dół. A może uda nam się
wyjść ponad chmury i nie będzie padać, wtedy pójdziemy Magistralą do Zielonego Stawu.
V: W sumie nie mamy alternatywnej propozycji, a przy
Skalnatym Plesie jeszcze nie byliśmy.
W: Po godzinnej jeździe stajemy na parkingu w centrum Tatrzańskiej Łomnicy.
V: Rób jak chcesz, ja od razu zakładam przeciwdeszczowe
spodnie.
W: Spoglądam na lejące się z nieba strugi deszczu. Masz rację.
V: Ubrani w gore-tex od stóp do głów opuszczamy suche
wnętrze samochodu. Gdzie jest ta kolejka?
W: Zerkamy na plan miejscowości. Musimy iść przez park, a potem obok hotelu.
V: Przecinamy malowniczy park i po paru minutach
stajemy przed kamiennym budynkiem stacji.
Wygląda na opuszczony...
W: O cholera. To jest stara kolejka.
V: A gdzie nowa?
W: Nie mam pojęcia. Posiłkując się GPS-em ustalamy, jak mamy iść.
V: Daleko?
W: Z kilometr.
V: Po kilku minutach docieramy do właściwego budynku.
Gondolki kursują.
W: W kasie okazuje się jednak, że można jechać tylko o pełnych godzinach, a jest
pięć po dziewiątej.
V: Spędzamy więc prawie godzinę, popijając kawę w
pobliskiej kawiarence.
W: Za dziesięć dziesiąta stajemy przed wejściem do kolejki. Zebrał się spory tłumek. Punktualnie
o dziesiątej wsiadamy do czteroosobowej gondolki.
V: Jedziemy nad przygnębiającym pobojowiskiem:
resztki połamanych drzew, mnóstwo ciężkich maszyn, wszechobecne błoto
.
W: Słowacy postanowili nie odnawiać drzewostanu, tylko wydrzeć wszystko do gołej ziemi i
zrobić stoki narciarskie. Park narodowy...
V: Wagonik wjeżdża do budynku pośredniej stacji. Chyba trzeba
się przesiąść?
W: Pewnie tak. Drzwi otwierają się automatycznie, gondolka zwalnia. Wyskakujemy na zewnątrz. Dziwi
mnie tylko, że jadący z nami Słowacy nie ruszają się z miejsca. Facet z obsługi stacji wytrzeszcza
na nas oczy i gestem zagania nas z powrotem do gondolki.
V: Ale z nas gamonie...
W: Skąd miałem wiedzieć?
V: Gondolka opuszcza stację i przyspiesza. Jedziemy teraz równolegle
ze starą linią kolejki.
W: Krajobraz zmienia się: pojawia się kosodrzewina. Z mgły przed nami wyłania się kolejny budynek.
Skalnate Pleso.
V: Wysiadamy. Chyba dziś nie ma zbyt
wielu chętnych do wjazdu na Łomnicę.
W: Ale pogoda jest znacznie lepsza niż na dole. Mniej pada i coś widać
.
V: Biegnę wzrokiem wzdłuż stalowych lin
lanovki, wchodzących w miękką, srebrzystą
mgłę, w której majaczy na tle nieba skalisty zarys Łomnicy
.
W: Robimy kilka zdjęć.
V: Gdzie jest Skalnata Chata? Musimy przybić pieczątkę.
W: Rozglądamy się po tablicach informacyjnych. Jest. Trzy minuty drogi.
V: Schodzimy po kamiennych schodkach w stronę
przyklejonego do zbocza drewnianego budyneczku
. Okazuje się, że akurat dziś jest zamknięty.
W: Ale pech. Wracając mijamy schodzacego do schroniska niemłodego już nosicza. Kojarzę, że
siedział z nami w kawiarence na dole. Idzie do zamknietego schorniska. To zapewne chatar,
Laco Kulanga.
V: Ten rekordzista?
W: Do Zamkovskiego wniósł dwieście siedem kilo, a do Terinki sto pięćdziesiąt.
V: Niezły. Teraz też jest nieźle obładowany, a przecież to już
starszy pan.
W: Wracamy do budynku stacji.
V: Nie ma Łomnicy. Ukradli!
W: W międzyczasie z gór zeszła gęsta mgła, która całkowicie zasłoniła wszelki widok.
Nawet pobliskie obserwatorium ledwo widać.
V: Co robimy?
W: Chodźmy do Zielonego Stawu, przecież to niedaleko.
V: Ale pada... i nic nie widać...
W: Chyba nie chcesz zjechać na dół kolejką?
V: Nie, ale iść gdziekolwiek w taką pogodę...
W: No chodź, pójdziemy sobie potem na dobry obiad.
V: No dobrze...
W: Ruszamy pod górę. Przed obserwatorium
odbijamy nieco w lewo. Ścieżka pnie się
na morenowy wał, następnie zakręca w prawo i prawie płasko trawersuje zbocza
Huncowskiego Szczytu
.
V: Na szczęście deszcz zelżał nieco, więc idzie nam się nieźle.
W: Przecinamy żleb, którym spływa potok.
V: Czy mi się wydaje, czy naprawdę pada śnieg?
W: Śnieg z deszczem. Przed nami widać już Rakuską Czubę i przełęcz, przybielone
warstwą świeżego śniegu
.
V: Zaczynamy podchodzić zakosami pod Rakuską Czubę. Z każdym metrem
przybywa mokrej szarobiałej brei pod nogami. Robi się ślisko.
W: Zaczynam się martwić, jak będzie wyglądało zejście do Zielonego Stawu.
V: Wreszcie stajemy na przełęczy. Dookoła biało.
Pada gęsty, mokry śnieg. Widoczność
ogranicza się do kilkudziesięciu metrów.
W: Szczyt Rakuskiej Czuby jest oddalony o minutę
,
nie ma jednak sensu tam iść. I tak nie zobaczymy
więcej niż stąd.
V: Na północnym, bardziej stromym zboczu leży dużo więcej śniegu.
Jak my zejdziemy?
W: Chodźmy jak najszybciej, bo z każdą minutą śniegu przybywa. Będziemy szli bardzo ostrożnie.
Szybko robimy zdjęcie
i ruszamy.
V: Ścieżka schodzi zakosami. Jest ślisko, ale nie
tak niebezpiecznie, jak się wydawało
.
W: Spotykamy trójkę Polaków podchodzących w górę. Pytają, jak daleko jeszcze do przełęczy.
V: Miny mają nietęgie. Pocieszamy ich, że już
niedaleko i że po drugie stronie jest mniej śniegu.
W: Spoglądamy w dół, w stronę ginącego w mgle dna doliny
.
Podobno na tym szlaku jest jakiś
łańcuch, ciekawe gdzie? Skały się skończyły, poniżej już tylko pokryte rzadką roślinnością
zbocze.
V: Może już był, tylko przysypany śniegiem?
W: Możliwe. Idziemy w dół. Śnieg bezustannie pada, oblepiając mokrymi
bryłami kaptury i plecaki.
V: Rękawiczki mam już kompletnie mokre, a ręce
zgrabiałe. Na szczęście mam jeszcze drugie,
grube zimowe "łapki" - zakładam je i od razu robi mi się cieplej.
W: Jest kilka stopni powyżej zera, ale duża wilgotność sprawia, że i mi marzną ręce.
V: Wchodzimy w piętro kosodrzewiny. Dna doliny dalej nie widać.
W: Szlak przecina duży żleb, którego dnem spływa spienionymi kaskadami woda.
V: Ze skalistej "buli" widać zamglone podnóża Tatr Bielskich
.
I jest łańcuch!
W: Owszem, jest. Chociaż nie wiem, po co. Chyba żeby się nie wykąpać w potoku.
V: Przechodzimy po skałach nad łańcuchem. Nie ma się go jak chwycić, ewentualnie
idąc na czworakach, zresztą nie ma zupełnie potrzeby z niego korzystać.
W: To w końcu Magistrala, taka słowacka ceprostrada.
V: Stąd widać wreszcie dno Doliny Kieżmarskiej: schronisko, Zielony Staw, a nawet
Jastrzębią Turnię
.
W: Jesteśmy już na tyle nisko, że śnieg dawno zmienił się ulewny deszcz. Idziemy
błotnistą ścieżką przez kosówkę. Buty zaczynają powoli przemakać.
V: Mijamy ciemne, zamulone jeziorko.
W: Nietypowa rzecz, jak na Tatry Wysokie. Według Nyki Czarny Staw Kieżmarski jest
jeziorkiem humusowym.
V: Zaczynam mieć dość tej wycieczki. Zimno mi.
W: Nagle kosówka się urywa i wychodzimy nad Zielony Staw. Jeszcze kilka kroków
dochodzimy do schroniska
.
V: Na werandzie zdejmuję buty i wykręcam skarpetki.
Obok dwóch turystów przygląda się
z zainteresowaniem. Jak bym moją w taką pogodę przegonił, to bym miał dopiero przechlapane,
mówi półgłosem jeden do drugiego.
W: Uśmiechamy się do nich i gawędzimy przez chwilę. Wreszcie chowamy się do środka.
V: W schronisku jest ciepło i gwarno. Zamawiamy nosicsky caj.
W: Ciekawe, przecież tu zaopatrzenie wjeżdża samochodem.
V: Wypijamy herbatę, zjadamy ostatnie kanapki i ruszamy w dół doliny.
W: Z początku jest nam okropnie zimno, bo zagrzaliśmy się w ciepłym wnętrzu, a ubrania są
mokre.
V: W butach dosłownie chlupocze. Po chwili szybkiego
marszu rozgrzewamy się na tyle, że nie szczękamy zębami.
W: To chyba jakaś cholerna słowacka specjalność, te potoki płynące szlakami!
V: Faktycznie, szeroka droga
zmieniła się w koryto wartkiego potoku. Z wody wystają tylko co większe kamienie.
W: Z poczatku staramy się skakać z jednego na drugi, jednak po chwili dajemy sobie
spokój - w butach jest tyle samo wody, co na zewnątrz, tyle, że nieco cieplejszej -
i po prostu idziemy środkiem, brodząc w wodzie po kostki.
V: Woda wiernie towarzyszy drodze; gdzie szlak skręca, potok też.
W: Po dłuższej chwili potok spływa w końcu w las. Dochodzimy do Rzeżuchowego
Źródła. Za kwadrans dojdziemy do niebieskiego szlaku do Matlar. Zatrzymamy się
tam i coś zjemy.
V: Zimno mi... Mam dość.
W: Ja powoli też. Gdy zaciskam pięść, z rękawiczki spływa strumieniami woda.
V: Zimno...
W: Dobrze, zatrzymajmy się. Napij się herbaty. Zgrabiałymi dłońmi wyjmuję z plecaka
termos i czekoladę. Przy okazji wyjmuję też aparat i uwieczniam spienioną
Białą Wodę Kieżmarską
.
V: Po kilku łykach gorącego płynu robi mi się nieco cieplej.
Ruszamy dalej i wkrótce docieramy do szlaku do Matlar. Nie wygląda zachęcająco -
okropnie błotnista ścieżka i do tego tabliczka "45 minut".
W: Do parkingu w Białej Wodzie zostało piętnaście minut, potem jeszcze z pół godziny asfaltem
do Łomnicy. Czasowo wyjdzie na to samo. Chyba lepiej nadłożyć kilometr, idąc po szosie, niż
przedzierać się przez błoto nieznaną nam trasą.
V: Idziemy więc prosto, przez pokalamitowe resztki
lasu do Białej Wody.
W: Na parkingu pojedyncze samochody.
V: Dalej już tylko asfalt.
W: Na szczęście bliżej niż wczoraj. Po półgodzinnym marszu docieramy ubłoceni i przemoczeni
do centrum Tatrzańskiej Łomnicy.
V: Co z tym obiadem? Idziemy gdzieś tu?
W: Mam lepszą propozycję: wróćmy do Zakopanego, wykąpmy się, przebierzmy w suche
ubrania i chodźmy do Siuchajska.
V: Dobry pomysł. Przed wejsciem do samochodu zdejmujemy mokre
kurtki i spodnie.
W: Polary i getry są - o dziwo - w miarę suche. Gdyby nie "pływające" buty,
byłoby nam całkiem komfortowo.
V: Ja mam nawet skarpetki na zmianę w plecaku!
W: Jedziemy w ulewnym deszczu. Przełęcz Zdziarska i Wierch Poroniec przyprószone są
niewielką warstwą śniegu, którego rano jeszcze nie było. Chyba przyszła zima.
V: Docieramy wreszcie na Krzeptówki. Po gorącym
prysznicu, w suchych ciuchach, spędzamy
przemiły wieczór w góralskiej karczmie, przy wesoło przygrywającej kapeli.
W: Nie ma szans, żeby nasze ociekające wodą buty wyschły do rana. Pogoda też się raczej nie
zapowiada ładnie.
PS: W:
W niedzielę rano było mgliście, ale nie padało. Gdy ubrani w "miejskie" buty dochodziliśmy
do Witkiewiczowskiej "Koliby", z chmur wyłonił się ośnieżony Giewont
.
V: Z prawdziwą przyjemnością obejrzeliśmy nastrojowe wnętrza willi
oraz dziewiętnastowieczne
zakopiańskie ozdoby i przedmioty codziennego użytku.
W: Następnym przystankiem był cmentarz na Pęksowym Brzysku. Nie jestem miłośnikiem
cmentarzy, ale ten mi sie podobał. Nagrobki są jedyne w swoim rodzaju, z drewnianymi
świątkami, rzeźbionymi krzyżami i tatrzańskimi skałami
.
V: Szybko przecięliśmy zatłoczone Krupówki i weszliśmy do głównej siedziby
Muzeum Tatrzańskiego. Parter zajmuje ekspozycja etnograficzna. Po pięknie urządzonych wnętrzach
"Koliby", które wyglądały, jakby ktoś cały czas w nich mieszkał, eksponaty w szklanych gablotach nie
zrobiły na nas aż takiego wrażenia. Chociaż niektóre były bardzo ciekawe
.
W: Za to bardzo interesująca była ekspozycja na piętrze, przedstawiająca przyrotę Tatr.
V: Najpierw nie mogłeś się oderwać od doskonale wykonanej
mapy plastycznej Tatr
.
W: Zrobili nawet kolejki linowe, takie małe druciki...
V: Potem ogladaliśmy skały, skamieniałości, między
innymi koralowce, fragmenty szkieletu mamuta i niedźwiedzia jaskiniowego
.
W: A w drugiej sali wypchane współczesnie żyjące zwierzęta i gabloty z roślinami
poszczególnych pięter
.
V: Nie wiedzieliśmy niestety, że na tyłach muzeum jest jeszcze alpinarium i że tam
można te rosliny zobaczyć "na żywo".
W: W międzyczasie się wypogodziło. Ośnieżone szczyty błyszczały w promieniach słońca
.
Aż szkoda było odjeżdżać...
V: A z "naszego" miejsca widokowego
za Czarnym Dunajcem pięknie było widać całe Tatry
.
W: Ale trafiliśmy z tą pogodą...
PS 2: V: V: Zarówno do Muzeum Tatrzańskiego, jak i do "Koliby", będącej jego oddziałem, w niedzielę wstep jest bezpłatny.
by v&w