do Sudettendeutsche Hütte
(5 czerwca 2008)

Matrei in Osttirol Steiner Wasserfall Steiner Alm Schmelzhütte Sudettendeutsche Hütte (powrót tą samą trasą)


otwórz mapkę w nowym oknie

trasa: bardzo wymagająca kondycyjnie (1700 metrów deniwelacji), bez trudności technicznych
czas (bez odpoczynków): ok. 12 h
dystans (bez uwzględnienia różnic wysokości): ok. 20 km

  zobacz trasę (wizualizacja 3D)

  zobacz profil wysokościowy trasy

W: Plan na dziś wygląda następująco: bierzemy wszystko, co jest potrzebne do przenocowania w schronisku, ale jeśli będzie nam się dobrze szło, zdobędziemy nasz pierwszy trzytysięcznik i wrócimy na noc do Matrei.
V: Jestem za, nasz pokoik jest na pewno bardziej komfortowy niż podłoga w schronisku.
W: O szóstej rano trudno przewidzieć, jaka będzie pogoda. Póki co, wyższe szczyty schowane są w chmurach. Pakujemy śpiwory, karimaty, prowiant na dwa dni, maszynkę gazową, wodę, raki, czekany, kijki, kosmetyczkę, zapasowe polary... Ledwo się udaje to wszystko jakoś upchnąć.
V: Obładowani jak wielbłady idziemy przez poranne Matrei. Nieliczni ludzie idący do pracy uśmiechają się życzliwie i pozdrawiają nas. Miasteczko jest urocze: malownicze domy, wąskie uliczki, kwiaty w oknach, piękne ogródki, wszędzie czysto i schludnie.
W: Przechodzimy przez centrum do głównej drogi, która łagodnie pnie się w górę doliny. Rozmiary Alp robią wrażenie: w tej jednej dolinie zmieściłyby się całe Tatry. Przed nami piętrzą się pionowe ściany skalnego progu, na które wspina się... linia wysokiego napięcia! Miejscami droga biegnie przez tunele, które jednak z jednego boku są otwarte - raczej są to zabezpieczenia przed lawinami .
V: Najdłuższy z nich przechodzi nad gigantyczną przepaścią, w którą w hukiem spada strumień wody. Spojrzenie w dół przyprawia o zawrót głowy.
W: Skalny próg okazuje się raczej przełomem górskiej rzeki, która wydrążyła tu głęboki kanion.
V: Powyżej pionowych ścian rozpościera się zielona łąka, na której stoi kilka domów. Pewnie mają dojazd z drugiej strony.
W: Idziemy dalej drogą. Nasz szlak powinien gdzieś tu się zaczynać. Zatrzymujemy się na przystanku, wyjmujemy mapę. Podjeżdża nowoczesny autobus, kierowca otwiera drzwi i czeka. Powiedz mu, że my nie jedziemy.
V: Wir fahren nicht. Kierowca uśmiecha się i czeka dalej.
W: Do przystanku przylega dolna stacja primitywnej, starej, drewnianej kolejki linowej. W pewnej chwili orientujemy się, że kolejka pracuje.
V: Z góry zjeżdża drewniana gondola, a w niej dwójka dzieci z tornistrami. Zanim zamknęliśmy otwarte ze zdumienia usta, dzieci wsiadły do autobusu i pojechały - najwyraźniej do szkoły.
W: Szok. Jeżdżą kolejką linową do szkolnego autobusu.
V: Niesamowite.
W: Są tablizczki informacyjne. Skręcamy w prawo, na nową, utwardzoną i solidnie umocnioną drogę, która gęstymi zakosami wspina na się na strome zbocze doliny.
V: Na nowiutkich balustradach wiszą gdzieniegdzie tabliczki "Baustelle". Po chwili docieramy do asfaltowego mostu, rozpiętego nad olbrzymim wodospadem, spadającym gdzieś hen z góry. Wejście na most jest zagrodzone. Za mostem drogi jeszcze nie ma. Zdezorientowani rozglądamy się; powyżej nas nad wodospadem przechodzi drewniany mostek, do którego prowadzi wąska ścieżka pod skalnymi okapami .
W: ŁAŁ! Rany, jaki wielki!
V: Wodospad robi wrażenie: w ogłuszającym huku masy spienionej wody spadają z krawędzi zbocza, przelewają się pod kładką, mostem, pod biegnącą sporo niżej szosą i giną gdzieś w kanionie na dnie doliny.
W: Łącznie pewnie z tysiąc metrów wysokości. Idź pierwsza, zrobię ci zdjęcie na mostku.
V: Ostrożnie stąpam po śliskich deskach. Woda rozbryzguje się wokół mnie, trochę jak pod lodowatym prysznicem . Huk, chłodny powiew wilgoci i niemal bezdenna przepaść pod stopami sprawiają, że czuję zimną mackę lęku chwytającą mnie za gardło. Z ulgą staję na drugim brzegu. Dołączasz do mnie po chwili, oszołomiony.
W: Niesamowite! Ale wrażenie.
V: Idziemy dalej ścieżką przez las. W pewnym momencie mijamy jakieś tabliczki.
W: Co tam jest napisane?
V: Lawinentod auf dem Kirchenweg. Ktoś zginął w lawinie, idąc do kościoła. A tu... jakiś górski przewodnik zmarł na zawał. Patrz, miał ponad osiemdziesiąt lat.
W: Dochodzimy do poziomu łąki nad kanionem. Stoją tu trzy gospodarstwa. Mieszkańcami któregoś z nich są dzieci, które spotkaliśmy na przystanku.
V: Jedno z domostw, to najbliżej przepaści, jest opuszczone .
W: Ścieżka wiedzie regularnymi zakosami pod górę, przypomina nieco najbardziej strome fragmenty Ścieżki nad Reglami. Podejście jest monotonne, szczególnie że gęsty las uniemożliwia podziwianie widoków.
V: Przekraczamy raz po raz spływające z góry drobne potoczki.
W: Możesz mi podać nasz kubek? Nabieramy orzeźwiająco zimnej wody - tak jest o wiele wygodniej niż schylać się z ciężkim plecakiem na plecach.
V: Po godzinie męczącej wędrówki przez las docieramy do łąki, ogrodzonej płotem z drutem kolczastym.
W: Przy zamkniętej furtce jest miejsce, gdzie można w miarę wygodnie przejść przez płot górą.
V: Wychodzimy na soczysto zielony kobierzec alpejskiej hali. Po prawej ze zbocza "wyrasta" drewniana szopa. Czy to już Steiner Alm?
W: Zaraz sprawdzę.
V: Jemy coś.
W: Wg GPS-a jestesmy na wysokości nieco ponad 1800 metrów. Czyli to jeszcze nie Steiner Alm.
V: Zagłębiamy się znowu w las, tu już nieco rzadszy. Po kilkunastu minutach wyłaniają się przed nami jakies budynki, widać też drewniane podpory kolejki.
W: To będzie Steiner Alm. Doszliśmy do wyższego piętra doliny o wyraźnie polodowcowej rzeźbie: płaskie dno, strome ściany . Dolinę zamyka wysoki próg, na którym stoi ledwie stąd widoczny budynek schroniska; powyżej niego piętrzą się ponure, skaliste szczyty . To Sudetendeutsche Hütte, tam idziemy. A potem na któryś z tych szczytów.
V: Mnóstwo tam śniegu, zaczyna się sporo poniżej schroniska.
W: Kilkanaście metrów dalej stoją jakieś zabudowania, ewidentnie zamieszkałe. Nasza ścieżka wchodzi wprost na podwórze. I co? Mamy iść środkiem czyjegoś podwórka? Tam ktoś jest! Spytaj, którędy mamy iść.
V: Entschuldigung. Nach Sudetendeutsche Hütte...? Hier. Aber mit welchem Weg? Hier. Pani uśmiecha się i potakująco kiwa głową. Aber es gibt noch viel Schnee. Ja, das wissen wir. Und die Hütte ist zu. Das wissen wir auch. Danke schön!
W: Co ona powidziała?
V: Tędy, musimy przejść przez podwórko. Mówiła, że jest dużo śniegu. I że schronisko jest zamknięte. Powiedziałam jej, że wiemy o tym.
W: Idziemy płaskim dnem doliny . Mijamy stado pasących się owiec. Patrz!
V: Co?
W: Świstak!
V: Puszyste zwierzątko umyka między kamienie, zabawnie kręcąc zadkiem. Schował się. Nie zdążyłam zrobić zdjęcia.
W: Czekaj. Podejdę w jego stronę. Przygotuj aparat.
V: Robisz kilka kroków. Świstak staje słupka i przeraźliwym gwizdem ostrzega swoich pobratymców o niebezpieczeńtwie. Szybko pstrykam kilka zdjęć. Chodź już, nie zakłócajmy im spokoju.
W: Mijamy ostatnie fragmenty lasu, fantastyczną dużą kolebę, wyposażoną w ławeczki i powoli zbliżamy się do progu .
V: Tu rozpoczyna się kolejny wyciąg, którego liny biegną poprzez skały aż do schroniska.
W: Pewnie wwożą zaopatrzenie na Steiner Alm, potem transportują jakimś quadem aż tu i ładują na następną kolejkę.
V: Przechodzimy po wąskiej kładce nad potokiem i rozpoczynamy podejście pod sześćsetmetrowy próg.
W: Idziemy wzdłuż jęzora śniegu, spod którego wypływa szumiący potok. Nasza ścieżka pnie się zakosami po trawiastym zboczu; narazie nie zapowiada się, żebyśmy mieli iść po śniegu. Niestety, wkrótce dochodzimy do miejsca, gdzie trzeba przetrawersować stromy płat zlodowaciałego firnu.
V: Damy radę bez raków?
W: Spróbujmy. Stawiam pierwszy krok - ślisko jak cholera. Cofam się. Wyciągamy raki i czekany.
V: Idź pierwszy.
W: Śnieg jest twardy i mocno zmrożony; ciężko wbić czekan styliskiem, więc wbijam go dziobem, najwyżej jak się da. Robię dwa kroki, wyszarpuję, znowu wbijam, dwa kroki i tak dalej . Wkrótce jestem po drugiej stronie płata. Dzielnie podążasz za mną.
V: Za płatem znów zwykła ścieżka, więc zimowy sprzęt wraca do plecaków.
W: Idziemy dalej. Im wyżej się wspinamy, tym więcej śniegowych płatów przecina ścieżkę. Omijamy je, ale niektóre trzeba pokonać .
V: Pierwszy z nich jest zupełnie płaski. Wchodzimy w niego bez stuptutów. Aj!
W: Zapadamy się miejscami niemal po pas. Po wydostaniu się na suchy grunt wytrząsamy śnieg z butów i od razu zakładamy stuptuty.
V: Powyżej płaty śniegu tworzą istny labirynt, w którym kluczymy, usiłując dojść jak najdalej po trawie.
W: Schronisko jest coraz bliżej . Oddziela nas od niego głęboki żleb wypełniony śniegiem. Idziemy grzędą na jego skraju.
V: Jak przejdziemy na drugą stronę?
W: Musimy chyba dojść aż na wysokość schroniska i przejść powyżej początku żlebu.
V: Kolejnego płata nie da się obejść, sięgamy po zimowy sprzęt.
W: Tu śnieg jest miękki, czekany weń wchodzą aż po głowicę.
V: Po chwili jesteśmy dokładnie na wysokości schroniska, dzieli nas od niego jeszcze tylko jeden fragment po śniegu, zupełnie płasko.
W: Idź trochę wyżej, tu płynie pod spodem woda.
V: Krok za krokiem, ostrożnie przechodzimy na drugą stronę, tuż obok pokrytego krą małego jeziorka . Po chwili stoimy na werandzie zamkniętej na głucho Sudetendeutche Hütte .
W: Obchodzimy schronisko dookoła, poszukując Winterraumu. Spójrz, jest tu.
V: Pod werandą, za masywnymi drewnianymi drzwiami kryje się całkiem dobrze wyposażone pomieszczenie - są piętrowe łóżka z materacami i kocami, stół i krzesła, talerze, sztućce, kubki, termosy, czajnik, piec, drewno na opał, ręczniki, nawet lustro.
W: Fajnie, można tu bez problemu spać. Spodziewałem się bardziej spartańskich warunków.
V: Rozkładamy się na drewnianych ławach na werandzie. Gotujemy wodę do zalania "gorących kubków", popijamy herbatę, chrupiemy batoniki. Ze szczytów zaczynają spływać białe strzępy mgły, a z nimi chłód i wilgoć.
W: Ubieramy się cieplej, pałaszujemy pyszne purre z boczkiem i cebulką i zastanawiamy się, co robić. Z grubsza rzecz biorąc, mamy dwie możliwości.
V: Pierwsza...
W: ...iść jeszcze dziś na Muntanitza albo Gradötza, wrócić do schroniska, przenocować i rano zejść do Matrei.
V: Druga...
W: ...dziś już nigdzie nie iść, przenocować w schronisku i zdobyć któryś z tych szczytów rano.
V: Hmmm. Jesteśmy mocno zmęczeni.
W: Co gorsze, pogoda się psuje. Szanse, by jeszcze dziś wejść na jeden ze szczytów, są raczej marne. Pomyśl, ile by trwało przekopywanie się przez ten śnieg.
V: O ile w ogóle byśmy dali radę kondycyjnie.
W: Pewnie byśmy dali radę, ale jeśli przyjdzie gęsta mgła, możemy się pogubić na śnieżnych polach.
V: To co? Siedzieć tu pół dnia, przespać się i iść rano?
W: A jeśli jutro będzie jeszcze gorsza pogoda? Przenocujemy tylko po to, by wrócić do Matrei jutro w kiepskich warunkach? Wolę wrócić dziś i spać w naszym ładnym pokoiku.
V: Poza tym... jest teraz trzynasta. Co będziemy robić do wieczora?
W: Mam taki plan: podejdźmy jeszcze kawałeczek w górę, może na tamtą "bulę", a potem wracajmy do Matrei.
V: To chyba najrozsądniejsze wyjście. Zbieramy nasze rzeczy i ruszamy przez śnieżne płaty w kierunku upatrzonej kamiennej grzędy. Odpoczywaliśmy na werandzie dobrą godzinę, a mimo to po przejściu kilkudziesięciu metrów puls przyspiesza jak przy ostrym biegu i dyszymy jak parowozy. Ewidentnie brak nam aklimatyzacji, wysokość jednak robi swoje.
W: Na grzędzie nie ma śniegu , jest za to straszliwe błoto, w którym zapadamy się po kostki. W końcu docieramy do upatrzonej, kamienistej "buli" . Dopiero stąd widać, jak rozległe pola śniegu oddzielają nas od Gradötza.
V: W kierunku Muntanitza widać jedynie śnieg aż pod ściany Wellachkopfe, resztę podejścia spowija gęsta mgła. Jaką mamy wysokość?
W: GPS podaje prawie 2750 metrów. Teoretycznie możemy podejść jeszcze wyżej, ale to oznaczałoby kopanie się w śniegu. Nie widzę potrzeby.
V: Robimy kilka zdjęć , panoramę, szkoda że tak zamgloną (panorama patrz >> tu).
W: Gdyby była ładna pogoda, podeszlibyśmy wyżej na przełęcz, żeby zobaczyć Grossglocknera.
V: Gdyby była ładna pogoda, zdobylibyśmy trzytysięcznik...
W: Musimy zadowolić się pobiciem naszego dotychczasowego rekordu wysokości.
V: Siedzimy jeszcze chwilę, zerkając z żalem na ośnieżone wierzchołki, których nie było nam dane dziś zdobyć. Zbieramy siły i zaczynamy schodzić . Po drodze przystajemy przy kamieniach pokrytych bajecznie kolorowymi porostami.
W: Pomagając sobie czekanami, pokonujemy strome płaty śniegu na wysokości schroniska.
V: W samą porę! Z dołu doliną podpełza gęsty tuman mgły, szybko unosząc się wzdłuż zboczy.
W: Drogę powrotną wytyczają nam nasze ślady w śniegu. Cześć płatów jednak staraliśmy się obchodzić i w tych miejscach przystajemy zdezorientowani, wypatrując oznaczeń szlaku. Miejscami schodzimy zupełnie na wyczucie.
V: Śniegu coraz mniej, idziemy ścieżką.
W: Nie chowamy jednak czekanów, bo przed nami jeszcze jeden, najbardziej stromy płat śniegu.
V: Zagłębiamy się w wilgotne objęcia mgły . Pada.
W: I to coraz mocniej. Nie wiem jak ty, ale ja zakładam kurtkę.
V: Ja też. W kurtkach może nie mokniemy, ale za to się grzejemy. Czekany w dłoni ciążą coraz bardziej.
W: No gdzie ten cholerny płat?
V: Jest! To musi być ten!
W: Tak. Nawet widać nasz ślad . Trzeba założyć raki...
V: A musimy przez niego iść?
W: Czekaj... patrz, tam jest ścieżka! Dopiero z góry widać, że śnieg można obejść.
V: Ześlizgujemy się równolegle do płata po mokrej trawie aż do ścieżki. Zapinamy czekany na plecakach, rozkładamy kijki.
W: Już nie pada, a leje.
V: W strugach deszczu docieramy do spowitego magiczną mgłą dna doliny . Przechodzimy ostrożnie przez kładkę nad potokiem i zatrzymujemy się na małe conieco.
W: Ale jeszcze kawał... chodźmy.
V: Maszerujemy doliną. W butach woda niemal chlupocze.
W: Dochodzimy do koleby między drzewami. Wyjmuję GPS, żeby wpisać ją jako waypoint.
V: Nagle gdzieś przed nami słychać beczenie i odgłos dzwonków. Zza zakrętu ścieżki wyłania się stado owiec.
W: Jakie mają słodkie, klapnięte uszy! To chyba jakaś inna rasa niż nasze tatrzańskie.
V: Owce przystają, zaskoczone. Schodzimy ze ścieżki. Owce zbierają się na odwagę i przebiegają obok nas. Po chwili ruszamy dalej.
W: Wkrótce znów słyszymy dzwonki, tym razem za nami. Owce zawróciły i teraz idą całym stadem wprost na nas.
V: Naradziły się między sobą i postanowiły nas wypędzić ze swojego terytorium?
W: Na to wygląda. Chodź szybciej. Rany, one są jakieś wojowniczo nastawione.
V: Owce idą tuż za nami, zupełnie się nas nie boją, wręcz przeciwnie - to my zaczynamy się odrobinę obawiać ich natarczywości.
W: Ewidentnie nas stąd wyrzucają. Agresywne owce! Niebywałe.
V: A co będzie, jak nas zaatakują?
W: Jak to co? Bierzesz kijek i po łbie. Zawsze w odwodzie mamy jeszcze czekany.
V: No ale przecież nie chcemy im zrobić krzywdy.
W: No nie. Ale w ostateczności musimy się bronić.
V: Lepiej chodź szybciej.
W: Owce pobekując odprowadzają nas tylko do pewnego miejsca, najwyraźniej granicy ich pastwiska, zatrzymują się, jakby upewniały się, czy na pewno sobie poszliśmy, po czym spokojnie zawracają.
V: Uff! Niezłe to było.
W: We mgle i deszczu przechodzimy przez Steiner Alm .
V: Jaki kawał jeszcze do Matrei...
W: Idziemy i idziemy.
V: Idziemy, idziemy, idziemy...
W: Niżej jest znacznie cieplej. W kurtkach robi nam się duszno, ale padający cały czas deszcz nie zachęca do ich zdjęcia. Rozpinamy "wywietrzniki" pod pachami, trochę pomaga.
V: Gdy już powoli tracę nadzieję, że zakosy ścieżki kiedyś się skończą, dochodzimy do drewnianego ogrodzenia - widać już domy stojące powyżej "kanionu". Kawałek dalej mijamy się na ścieżce z mężczyzną niosącym na ramieniu... pień drzewa!
W: Pewnie gospodarz z któregoś z tych domów.
V: Naprawia balustradę.
W: Przechodzimy drugi raz tego dnia pod zimnym "prysznicem" wodospodu i po kilku zakosach drogi stajemy na szosie.
V: Pakujemy kijki do plecaków.
W: Prawie już nie pada, więc kurtki wędrują pod klapy.
V: Może wróćmy inną drogą? Tam była taka w bok.
W: Możemy. Ale czekaj. Która godzina?
V: Prawie szósta. Mamy godzinę do zamknięcia sklepu.
W: Wobec tego idziemy szosą i to szybko.
V: Zasuwamy w dół. Plecaki ciążą niemiłosiernie.
W: W końcu docieramy do Matrei. Niestety, market jest na drugim końcu miasteczka. Za dwie siódma dopadamy drzwi. Leć szybko, kup ten chleb, ja poczekam.
V: Pędem przelatuję miedzy półkami, łapiąc po drodze kilka rzeczy, które się nawinęły pod rękę. Zdążyliśmy.
W: Dopychamy zakupy do plecaków. Ostatni kawałek. Niestety, pod górę. Niby łagodnie, po asfalcie, ale już nie mam siły. Wlokę się noga za nogą.
V: W końcu wdrapujemy się po schodach i zwalamy się na leżaki na balkonie. Uff.
W: Jestem wykończony.
V: Ściągam buty. Stopy parzą, ale po chwili już lepiej. Siedzisz i dygoczesz. Jedz! Chyba masz hipoglikemię. Masz czekoladę. No jedz!
W: Nie wiem, co się dzieje. Nie mam siły nawet jeść.
V: Wyganiam cię do pokoju, zawijam w śpiwór, robię kawy z cukrem.
W: Dopiero po kilkunastu minutach powoli wracam do siebie.
V: Idź się umyj, gorący prysznic ci dobrze zrobi. A potem do łóżka.
W: Rzeczywiście pomogło. Dawno nie byłem tak wykończony.
V: Po kolacji, leżąc pod cieplutką kołdrą, planujemy trasę na jutro.
W: Wszystko będzie zależało od pogody. A ta się chyba psuje...

by v&w

powrót do listy tras