granią Tatr od Gaborowej Przełęczy do Wołowca
(20 sierpnia 2006)

Kiry Dolina Kościeliska schronisko Ornak Przełęcz Iwaniacka Ornak Siwa Przełęcz Gaborowa Przełęcz Starorobociański Szczyt Kończysty Wierch Jarząbczy Wierch Łopata Wołowiec Przełęcz pod Wołowcem Dolina Wyżnia Chochołowska Polana Chochołowska Siwa Polana


otwórz mapkę w nowym oknie

trasa: męcząca, wymagająca dobraj kondycji, przepiękna widokowo; miejscami nieznaczne trudności
czas (bez odpoczynków): 11-12 h
dystans (bez uwzględnienia różnic wysokości): ok. 29 km

  zobacz trasę (wizualizacja 3D)

  zobacz profil wysokościowy trasy

W: Wstajemy bardzo wcześnie, bo mamy rozległe plany: chcemy wreszcie przejść grań Tatr Zachodnich od Wołowca do Starorobociańskiego Szczytu. Wejdziemy na Przełęcz pod Wołowcem, zejdziemy przez Dolinę Starej Roboty.
V: Rano jest ładnie, ale jeszcze chłodno.
W: Okazuje się, że dojechanie do Doliny Chochołowskiej w niedzielę rano graniczy z niemożliwością. Czekamy prawie czterdzieści minut na przystanku.
V: Chodzisz jak tygrys w klatce, wściekasz się i klniesz.
W: Przyjeżdża wreszcie pekaes do Chyżnego. Zmiana planów: pojedziemy do Kir i pójdziemy przez Przełęcz Iwaniacką, Ornak i dalej granią do Wołowca.
V: W Dolinie Kościeliskiej jesteśmy pierwsi, właśnie wstają poranne mgły .
W: Jak cudownie pusto... Szybko dochodzimy do schroniska na Hali Ornak . Zrobiło się nieco cieplej, ale martwi mnie, że Bystra już się schowała w chmurce .
V: Minuta odpoczynku. Podbiega do nas pan około sześćdziesiątki, w sportowym stroju. Pyta, którędy biegnie szlak na Przełęcz Iwaniacką i czy nie ma po drodze łańcuchów, bo chciałby sobie przebiec do Chochołowskiej.
W: Nie ma łańcuchów, można spokojnie biec. Pan podziękował i potruchtał żwawo dalej.
V: Niezły, nie? Taka kondycja w tym wieku; większość młodych by nie dała rady.
W: Zaczynamy podchodzić na Przełęcz Iwaniacką. Strasznie nie lubię tego szlaku; mozolnie, duszno, nic nie widać, a sama przełęcz mało atrakcyjna.
V: Na przełęczy chwilę odpoczywamy. Gorąco i lepko.
W: Ale przejrzystość nie jest zła: widać Mięgusza. Trochę boję się, żeby nie było tak, jak ostanim razem, gdy szliśmy na Wołowiec i nie doszliśmy, bo złapała nas burza; też było tak upalnie i duszno.
V: Idziemy dalej. W kosodrzewinie jest też duszno, ale momentami odczuwamy przyjemne podmuchy wiatru. W końcu mozolne podejście się kończy i wychodzimy na trawiasty grzbiet Ornaku .
W: Odpoczynek z podziwianiem widoków. Po niebie krążą gęste chmury, ale raczej nie będzie burzy, za silnie wieje. Co najwyżej nas zmoczy. Chodźmy.
V: Idziemy grzbietem. Poganiasz mnie.
W: Mamy długą drogę do przejścia, nie możemy marudzić.
V: Od Siwej Przełęczy zaczyna się znowu mozolne podejście na Gaborową Przełęcz.
W: Dziwne miejsce, trudno to nazwać przełęczą - to raczej zwornik grani Ornaku.
V: Odpoczywamy przy tablicy "Granica państwa".
W: Teraz czeka nas podejście na najwyższy szczyt dzisiejszej trasy .
V: Zbieramy siły, gawędzimy z napotkanym turystą. Idzie tak jak my, ale chce zejść z Kończystego Wierchu. Ruszamy w górę. Ścieżka idzie skrajem stromego zbocza, niemal przepaści, fragmentami jest poobsuwana. A na słowacką stronę łagodnie, trawiasto.
W: Spójrz w tył: widać zamknięty dla turystów odcinek grani Tatr .
V: Pniemy się górę, krok za krokiem zbliżając się do szczytu.
W: Nareszcie! I nawet niezłe widoki.
V: Ty kręcisz się po szczycie z aparatem, robiąc panoramę (panorama ze Starorobociańskiego Szczytu patrz >> tu), ja chowam się przed wiatrem w kamiennym "gniazdku" .
W: Odpoczywamy, popijamy herbatkę. Jeszcze wspólne zdjęcie i w drogę.
V: W dół szlak denerwująco sypki, nie ma wyraźnej ścieżki, stok jest rozdeptany szerokim pasem, niestabilny i męczący.
W: Mijani turyści wypytują nas o kijki: czy faktycznie idzie się łatwiej, czy nie przeszkadzają. A byliście może na Bystrej, pytają, bo my się właśnie chcemy wybrać.
V: Schodzimy wreszcie na Starorobociańską Przełęcz. Dalej prawie płasko do Kończystego Wierchu.
W: Pamiętasz, tu był ten rów grzbietowy . Z lewej dochodzi szlak ze Słowacji, tuż obok rozsiadła się spora wycieczka, w samym rowie mnóstwo napisów poukładanych z kamieni: imion, nazw miast.
V: Na Kończystym prawie się nie zatrzymujemy, schodzimy od razu w dół na Jarząbczą Przełęcz .
W: Dalej prowadzi nas ładna ścieżka, ułożona porządnie z kamieni. Chyba o tą część szlaku dbają Słowacy. W dwóch miejcach przechodzimy przez skałki, trudności minimalne .
V: Dochodzimy wreszcie do miejsca, gdzie grań się załamuje, a szlak zaczyna schodzić w dół. Stoi tu słupek graniczny, a wierzchołek Jarząbczego Wierchu jest już po słowackiej stronie.
W: Oczywiście nie moge sobie odmówić popełnienia małego przestępstwa i dokonuję Nielegalnego Przekroczenia Granicy; dopiero z "prawdziwego" wierzchołka widać w całej okazałości Raczkową Czubę i Otargańce .
V: Ja tam zostaję w Polsce .
W: Teraz zejście na Niską Przełęcz; będzie długo i stromo.
V: Okazuje się dużo dłużej i stromiej, niż sobie wyobrażaliśmy. Dziesiątki drobnych zakosów kamiennymi schodami; zaczyna mnie boleć kolano.
W: Trzysta metrów różnicy poziomów. Wreszcie mijamy szlak dochodzący ze Słowacji i docieramy na przełęcz. Odwróć się i zobacz, jaki kawał zeszliśmy .
V: Dobrze, że nie musieliśmy tędy podchodzić. Byłoby jeszcze gorzej. Spójrz tam, jaka ładna dolina - a Rohacze wyglądają stąd po prostu super .
W: Teraz dalej na Łopatę. Jesteśmy coraz bardziej zmęczeni i odwodnieni; cały czas grzeje słońce, a nam kończy się już woda. Podejście wydaje się łagodne, ale idziemy, idziemy i dojść nie możemy; za każdym wzniesieniem ukazuje się kolejne i żadne z nich nie jest właściwym szczytem. Ostatecznie okazuje się, że szlak mija wierzchołek Łopaty od południa i schodzi łagodnym trawersem na Dziurawą Przełęcz , po drodze przechodząc przez skośne skalne płyty; zaskakująco trudne miejsce, dodatkowo jesteśmy już porządnie zmęczeni.
V: I nie ma żadnych łańcuchów, a akurat tutaj powinny być. Spójrz na Rohacz Ostry, jest naprawdę ostry!
W: Zaczynamy podchodzić pod Wołowiec. Stromo i sypko, miejscami jakieś skałki. Zza Wołowca ukazuje się ciemna chmura, która mi się nie podoba. Żeby tylko znowu nie było burzy, bo stąd nie ma jak zejść. Na wszelki wypadek lustruję stoki po obu stronach ścieżki, by mieć ewentualnie w zanadrzu "wariant awaryjny".
V: Potwornie stromo. Wleczemy się niemiłosiernie; jesteśmy wykończeni, odwodnieni, spaleni słońcem. Aż mi się słabo robi i ciemnieje w oczach. Co gorsza, nadal nie widać szczytu.
W: Popatrz, tamci ludzie wchodzą od strony Rakonia. Jesteśmy prawie na wierzchołku.
V: Faktycznie, na grani widać kilka postaci całkiem blisko. Chwila i jesteśmy wreszcie na szczycie Wołowca. No! Do trzech razy sztuka.
W: Szczyt jest rozległy, kilkuwierzchołkowy. Sporo ludzi, aż trudno zrobić panoramę, więc biegam dookoła, by wyszła jak najbardziej "bezludna" (panorama z Wołowca patrz >> tu).
V: Na rogałęzionym konarze wiszą zgodnie polskie i słowackie tabliczki.
W: Nad Doliną Gąsienicową leje , ale za to pięknie widać Mięguszowiecki, Rysy, Wysoką i Gerlach .
V: Zimno mi! I te obrzydliwe muchy...
W: Zmykajmy stąd, bo coś czuję, że będzie burza.
V: Kilkadziesiąt metrów niżej zamykamy "pętelkę" naszych graniowych szlaków Tatr Zachodnich: stąd zawróciliśmy wtedy podczas burzy. Schodzimy na Przełęcz pod Wołowcem . Po drodze fotografujemy jeszcze stawy w Dolinie Rohackiej .
W: Zaczynamy snuć plany na pozostałe dni pobytu i tak się zagadujemy, że przegapiamy szlak w dół.
V: Stój! Ale jesteśmy gamonie. Minęliśmy o dobre sto metrów szlak, który dobrze znamy.
W: No gamonie. Cofamy się kawałek i w dół .
V: Szlak dłuży się okropnie. Gdzieś w górze hałasują świstaki, może orły. Przy pierwszej wodzie pijemy do woli i napełniamy butelkę do pełna. Jestem potwornie zmęczona. Wchodzimy do lasu. Daleko jeszcze?
W: No spory kawałek, zanim zrobi się płasko, a potem jeszcze cała długość Doliny Chochołowskiej.
V: O rany...
W: Idziemy korytem potoczku, ślisko, mokro, niewygodnie. W końcu normalna droga, zaraz będzie ten głaz, na którym rośnie drzewko.
V: Idę już jak w transie, zaczynam dosłownie "odpływać" i tracić orientację, gdzie jestem.
W: Siadaj tu. Zjadaj ostatni kawałek czekolady, bo mi zaraz padniesz.
V: Dochodzę do siebie. Idziemy dalej wygodną drogą przez las. Po prawej płynie szeroki strumień. Nagle na wysepce pośrodku strumienia dostrzegam duży brązowy kształt. Drętwieję, bo kształt ów się porusza - podnosi głowę... krowa! Ufffffff... Ale się przestraszyłam.
W: Już raz nam tu krowy napędziły stracha, udając niedźwiedzie.
V: Wreszcie dochodzimy do Polany Chochołowskiej. Jest szósta, ludzi niewiele.
W: Składamy kijki, porządkujemy zawartość plecaka. Czekaj, do której jeździ ciuchcia?
V: Do osiemnastej? Może do osiemnastej trzydzieści.
W: Gdyby jeździła do dziewiętnastej, mielibyśmy szansę zdążyć. Ale chyba nie da rady...
V: Idziemy znowu żwawiej. Dochodząc do Hucisk dostrzegamy sporą grupkę ludzi.
W: Czekają na ciuchcię. Patrzę na zegarek: za pięć siódma.
V: Zdążyliśmy! Patrz, jeździ do siódmej! W tym momencie z warkotem i klekotem nadjeżdża "ciuchajka". Uff, trzy kilometry marszu mniej.
W: Z ulgą ładujemy się do środka. Odjazd! Na Siwej Polanie wsiadamy pędem do jedynego stojącego tam busa. Oprócz nas ładuje się do niego większość pasażerów kolejki, jedziemy upchnięci jak sardynki w puszce.
V: Proszę, jaki pojemny.
W: Wysiadamy zmęczeni na Krzeptówkach.
V: Zmęczeni, ale zadowoleni.
W: A jutro - rekraacja.

by v&w

powrót do listy tras