na Kjerag i Kjeragbolten
(20 sierpnia 2018)

parking Oygardsstolen - Kjerag (powrót tą samą drogą)

Aby zobaczyć dokładną mapę z www.norgeskart.no kliknij Tu

trasa: dość długa i męcząca, spore fragmenty o umiarkowanych technicznych trudnościach - gładkie i strome skały ubezpieczone łańcuchami
czas (bez odpoczynków): ok. 5-6 h
dystans (bez uwzględnienia różnic wysokości): ok. 11 km

  zobacz trasę (wizualizacja 3D)

  zobacz profil wysokościowy trasy

W: Noc spędzamy w Rysstad, 70 km od parkingu przy początku szlaku na Kjerag. Budzimy się o 5:30 rano. Jest jeszcze ciemno. Na niebie są chmury, ale na szczęście nie pada z nich. Cały namiot jest jednak mocno wilgotny od rosy i wilgoci z pobliskiej rzeki. Pakujemy go mokrego, nie ma jak przesuszyć. Jemy szybkie śniadanie i ruszamy. Na drodze jest totalnie pusto, ludzie jeszcze śpią. Cofamy się kilka kilometrów i skręcamy w lewo, na drogę nr 337. To wąska, lokalna droga, która znów wyjeżdża z doliny na rozległy i dziki płaskowyż. To też jedyna asfaltowa droga w okolicy. A okolica robi się wkrótce równie dzika jak na płaskowyżu Hardangervidda. Skały, skały i skały. Gęste zakręty, droga wciska się gdzieś pomiędzy kolejne wzniesienia. Mijamy kilka stad owiec , mijamy kilka samochodów, ale poza tym na szczęście jest pusto. Czeka nas jeszcze ponad 50 km takiej jazdy. Znów jesteśmy na wysokości ok. 1000 m n.p.m. Droga w końcu nieco się obniża i docieramy do położonego w małej kotlinie maleńkiego Adneram. To dosłownie kilka domów. Zaczyna się tu droga nr 986 prowadząca do Lysebotn. Nawigacja od dawna spisuje się dobrze, więc ufam jej poleceniom. Wkrótce jednak droga robi się szutrowa i wspina się bardzo stromo pod górę. Na kolejnej serpentynie niemal tracę przyczepność. Zatrzymuję samochód na jakimś wypłaszczeniu i patrzę na mapę w telefonie. A niech to! Właściwa droga biegnie inaczej a on prowadzi nas jakimś skrótem ścinającym jej pętlę. Droga niby jest, ale jest jak dla mnie zbyt niebezpieczna. Zawracam i zjeżdżam do asfaltu. Teraz jadę już właściwe, są nawet tabliczki na Lysebotn. Znów zaczynają się dzikie serpentyny w górę, znów droga staje się dość nerwowa, szczególnie jak na którejś z serpentyn mijam się z nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówką. Co tu robią ciężarówki? To cholernie niebezpieczne, pod górę nie mam jak stanąć, a szerokość, a raczej wąskość drogi powoduje że mijam się o grubość lakieru jadąc już kołami po skalistym poboczu. Okazuje się, że w tym marsjańskim krajobrazie powstaje jakaś elektrownia wodna i budowana jest tama, a ciężarówki wożą materiały. Co dojeżdżam do jakiegoś ostrego zakrętu na szczycie górki za skałami, modlę się tylko, by akurat tam nie spotkać się z ciężarówką z naprzeciwka. Jakoś jednak pokonujemy ten niebezpieczny odcinek , pozostało jeszcze kilka kilometrów do parkingu pod Kjerag. Zaczyna się zjazd w stronę Lysebotn, położonego na samym końcu wąskiego Lysefjordu. Kilka ostrych serpentyn i docieramy do sporego parkingu, gdzie wjeżdżamy, płacąc 200 NOK . Przebieramy się w górskie buty, bierzemy kijki i plecaki. Mamy wejść na najwyższe wzniesienie w okolicy, czyli Kjerag i dojść do jednej z największych atrakcji Norwegii, czyli Kjeragbolten. To słynny głaz zaklinowany w skalnej szczelinie. Najpierw jednak trzeba tam dojść, a to 2-3 godziny marszu. Zauważam że pracownik parkingu strofuje jakiegoś turystę który właśnie zszedł z góry. Okazuje się, że nie zawiadomił że będzie rozbijał się gdzieś w namiocie i spał w górach, a zostawił na parkingu samochód i nie wrócił na noc. Pracownicy byli bliscy wezwania ekipy poszukiwawczej, choć w końcu tego nie zrobili. Koszt takiej akcji mógłby być bardzo bolesny. Trasa od samego początku jest dość trudna. Trzeba się wspiąć dobre 200 metrów po niemal gładkich, polodowcowych skałach na najbliższe kopulaste wzniesienie. Skały są śliskie, ciężko na nich ustać, w dodatku wieje bardzo silny wiatr. Na szczęście jest pomoc w postaci ciągu łańcuchów . Bez nich dało by radę, ale wejście byłoby niebezpieczne i ryzykowne. Moja towarzyszka znów ma problem ze śliskimi podeszwami swoich butów, ale jakoś wspólnymi siłami przełamujemy trudności i docieramy wreszcie na szczyt wzniesienia. Nagle za nami rozlega się potężny, przejmujący grzmot, którego echo roznosi się po górach. Rany boskie, co to było? Huk taki jakby oberwała się jakaś ogromna skała, ale nie słychać dźwięków lawiny kamiennej. Dziwne, ale takie dość niemiłe i niepokojące. Po chwili - kolejny taki grzmot. Dochodzimy do wniosku, że coś gdzie muszą tu budować i po prostu wysadzają skały. Stąd widać też dalszą drogę. Trzeba zejść w dół, znów po skałach ubezpieczonych łańcuchami, a potem podejść na kolejny, wyższy szczyt . To samo mówił schemat trasy na parkingu. A potem jeszcze jedno, finalne wzniesienie. Dość szybko i bez problemów docieramy na dół, wiatr tutaj niemal zupełnie ucicha. Teraz jeszcze gorsza wspinaczka po skałach, są momenty, których nie powstydziłyby się trudniejsze tatrzańskie szlaki. Stromo, gładko, łańcuchy, spora ekspozycja. Jakoś jednak idzie i docieramy po dłuższej chwili na szczyt drugiego wzniesienia. Jest tu mały turystyczny schron, zapewne na sytuacje awaryjne. Znów trzeba nieco zejść w dół a potem wspiąć się na kolejne skalne ogładzenie na trzecim, jeszcze wyższym wzniesieniu . Tu jest długi ciąg łańcuchów, ale już nie idzie się tak trudno, może dlatego, że wiatr jest tutaj słabszy . Idzie nieco ludzi, ale fakt że przybyliśmy dość wcześnie sprawia, że większość idzie za nami i tłoku z pewnością nie ma. Na trzecim szczycie okazuje się że teren dalej się wznosi, ale już niemal niezauważalnie. Jesteśmy na skalistym płaskowyżu i idziemy wzdłuż kolejnych kopczyków kamieni w stronę widocznych w oddali krawędzi urwisk nad Lysefjordem. Szczyt Kjeraga jest nieco z lewej, to takie kopulaste wzniesienie ponad okoliczny teren. Wszystko wokół jest niemal w całości zbudowane ze skał . Docieramy wreszcie do rozdwojenia szlaków. Jeden prowadzi na punkt widokowy, a drugi do Kjeragbolten. Idziemy kawałek tym drugim i... jest! Głaz zaklinowany w szczelinie. Wygląda wręcz nierealnie. Nie ma jeszcze na nim ludzi ani kolejki. Podchodzimy do niego takim małym skalnym wąwozem. Pierwsze osoby już się na nim fotografują . Przechodzę na kamień z tyłu. Jak tu wejść? Wieje dość mocno, kamień nie jest przesadnie wielki, ale gładki i obły. Trzeba się prześliznąć po skalnej półeczce o szerokości jednego buta i stanąć nad szczeliną. Gdy patrzę w dół to włosy jeżą się na głowie. To 1000 metrów pustki pod kamieniem, majaczy gdzieś tam hen daleko w dole woda fiordu. Niby nie da się spaść... A może się spadnie? Tracę pewność siebie, nie umiem się przełamać by zrobić ten krok, pustka w dole obezwładnia. Ani na Języku Trolla ani na Ambonie nie robiły na mnie wrażenia takie wysokości, ale tutaj jest jakoś inaczej. Cofam się. Kamień okazuje się trudny dla psychiki. Gdy się waham podchodzi mała grupa prowadzona przez norweskich przewodników. Pokazują jak prześliznąć się na kamień, jak na nim stanąć. Niektórzy to robią, niektórzy nie. Stoję obok, przewodnik oferuje się, że pokaże mi co i jak. Ja już widziałem co i jak, ale ponowna próba kończy się tak samo - nie umiem zrobić tego ostatniego kroku. Trudno, nie będę miał zdjęcia na kamieniu, to nie jest jakiś obowiązek. Robimy sobie z koleżanką zdjęcia na skale powyżej. Też są fajne, a nie trzeba ryzykować życiem . Z delikatnym żalem w głębi duszy wracamy do rozgałęzienia szlaków. Idziemy teraz na punkt widokowy. Dochodzimy do samych krawędzi klifu. Kjerag obrywa się w dół imponującymi, 1000-metrowymi ścianami . To jedno z najpopularniejszych na świecie miejsc dla tzw. base-jumperów, czyli skoczków spadochronowych skaczących z konstrukcji lub górskich szczytów. Oddano z tych urwisk juz kilkadziesiąt tysięcy skoków. Tutaj ekspozycja jakoś nie robi na mnie wrażenia, mimo że stoję na samej krawędzi . Ciekawa sprawa. Robimy sporo zdjęć i ruszamy wreszcie w drogę powrotną . Dopiero teraz widać ile tu idzie osób i jak dobrze, że ruszyliśmy wcześnie rano. Byliśmy przy kamieniu sami, a teraz z pewnością stoi już kolejka. My ruszamy przez skalne pustkowie, po jakimś czasie dochodzimy do miejsca gdzie jest najwyższe z wzniesień po drodze, teraz trzeba po gładkich skałach iść w dół, ale z pomocą łańcuchów i nieco bokami okazuje się to łatwiejsze niż w górę. Potem podejście, kolejne wzniesienie i stromo w dół po kolejnych skałach. I ostatnie, najniższe z wzniesień. Dolinka gdzie pasą się owce . Znów w górę by zaraz zacząć schodzić w stronę widocznego już parkingu . Tu jest ślisko i najmniej przyjemnie, w dodatku znów silnie wieje. Docieramy jednak w końcu na parking. Uff! Można się przebrać i zdjąć ciężkie buty. Podziwiamy jeszcze drogę w dół do Lysebotn - to serpentyny gorsze niz Drabina Trolli, zbocze wydaje się niewiarygodnie strome, człowiek zastanawia się jak samochody mogą czymś takim podjeżdżać. My musimy podjechać jednak w górę tylko kawałek, a potem znów pokonać krętą wąską drogę przez skalisty płaskowyż. Znów kilka razy mijamy się na centymetry z ciężarówkami, które nawet nie zwalniają. Po ponad pół godzinie stresującej jazdy docieramy do Anderam. Teraz kierujemy się na południe drogą nr 975. Jest już szersza i wyraźnie łagodniejsza, w dodatku prowadzi w dół. Po jakimś czasie wjeżdżamy na jeszcze lepszą drogę nr 45, którą kierujemy się na zachód, w stronę Stavanger. Droga jest bardzo malownicza, przez wiele kilometrów prowadzi ogromną górską doliną, która wypisz-wymaluj wygląda jakby była niedoszłym fiordem. Po prostu jest zbyt wysoko by zalało ja morze, ale jest równoległa do Lysefjordu i ma podobną długość i głębokość. Droga jest wspaniała widokowo. Ostatecznie docieram do miejscowości Tau, gdzie znajdujemy fajny i tani kemping.

by w

powrót do listy tras