na Galdhopiggen
(17 sierpnia 2018)
Spiterstulen - Svellnose - Keilhaus topp - Galdhopiggen (powrót tą samą drogą)
Aby zobaczyć dokładną mapę z www.norgeskart.no kliknij Tu
trasa: dość łatwa technicznie, choć występuje kilka nieco trudniejszych miejsc. Obfitująca w piękne widoki. Trasa pokonuje jednak 1400 m przewyższenia w ciężkim terenie i jest wymagająca kondycyjnie
czas (bez odpoczynków): ok. 9-10 h
dystans (bez uwzględnienia różnic wysokości): ok. 13 km
  zobacz trasę (wizualizacja 3D)
  zobacz profil wysokościowy trasy
W: Budzimy się o 5 rano. Śniadanie, pakowanie rzeczy i pakowanie plecaków z rzeczami w góry i jeszcze przed wschodem słońca ruszamy. Na szczęście prognozy sprawdziły się i jest względnie ładnie, przebija błękit nieba, ale co najważniejsze - nie pada. I ma nie padać przez cały dzień! Wybieramy się na Galdhopiggen, najwyższy szczyt Norwegii i całej północnej Europy, a to już długa i poważna górska wycieczka. Szczyt liczy 2469 m n.p.m. jest otoczony ze wszystkich stron lodowcami, ale od schroniska Spiterstulen prowadzi szlak wiodący granią pomiędzy nimi i podejście nie wymaga wiązania się liną ani lodowego sprzętu. Inny wariant prowadzi od schroniska Juvvashytta, do pokonania jest o wiele mniejsza różnica poziomów (650 zamiast 1400 metrów) ale trzeba przejść przez rozległy, pokryty szczelinami lodowiec i można to zrobić wyłącznie w grupie prowadzonej przez przewodnika. Oczywiście odpłatnie. Co ciekawe niezbyt odległy szczyt Glittertinden kiedyś był uznawany za wyższy! Obecnie liczy 2460 m n.p.m, ale obniżanie jego wysokości jest spowodowane topnieniem czapy lodowej na wierzchołku. Gdy stopi się ona całkowicie, będzie jeszcze 4 metry niższy. W pobliskim Lom tankujemy do pełna, fotografujemy także niezwykły kościół. Potem kilka kilometrów jazdy główną drogą. Przed nami ukazuje się potężna góra pokryta lodowcami, a jej szczyt znika gdzieś w chmurach. Czyżby to właśnie Galdhopiggen? Wydaje nam się że tak. Po chwili skręcamy w boczną drogę prowadzącą do Spiterstulen. Od razu zaczyna się ostry podjazd pod górę i tak jedziemy kilka kilometrów. Potem droga nieco łagodnieje, ale znika asfalt i pozostaje szuter. Na szczęście nie jest zbyt stromo, choć cały czas się wznosimy . Droga jest wąska, właściwie na jeden samochód. Co jakiś czas są mijanki. Pokonujemy kilka drewnianych mostków na które wjeżdżam z duszą na ramieniu. Wreszcie rozległa górska dolina i kilka budynków tworzących turystyczny kompleks Spiterstulen. Parkujemy, zakładamy górskie obuwie, bierzemy plecaki. Za parking trzeba zapłacić . Idę do schroniska, płacę 80 NOK. Okazuje się, że to opłata za parking i za dojazd prywatną drogą. Wracam do samochodu, wrzucam kwitek za szybę. Zauważam panią kontrolującą czy inne samochody mają takie kwitki i notującą coś w zeszyciku. Można wreszcie ruszać na szlak. Samo schronisko znajduje się na wysokości ok. 1100 m n.p.m., szlak prowadzi przez chybotliwy mostek nad rzeką i względnie płaskie miejsce gdzie jest rozbitych kilka namiotów. Potem zaczyna się od razu strome podejście dobrze widoczną ścieżką . Idziemy i idziemy w górę. W okolicy kręci się sporo owiec, które chodzą po górach i skubią trawę, a z daleka dają o sobie znać dzwonkami na szyi . Wyżej i wyżej, już wysokość 1500 m n.p.m. Kończy się ścieżka, rozpoczyna się strome podejście po skałach. Trzeba naprawdę dobrze się rozglądać gdzie właściwie trzeba iść. Znaki czerwonej literki "T" są również tutaj, ale często w ogóle ich nie widać, idzie się intuicyjnie tam gdzie najwygodniej, a jest naprawdę stromo . W ogóle nie widać co dalej. Widać tylko jak szybko nad głowami przemieszczają się chmury. Choć tutaj wiatr jest odczuwalny, to na szczycie będzie już z pewnością bardzo silny i dokuczliwy. Szczyty gór Jotunheimen chowają się w chmurach , ale widać tu i ówdzie jęzory lodowców schodzących w doliny . Na tej wysokości nie ma już drzew ani nawet krzewów. Jedynie trawa i skały . I sporo drobnych wodospadzików. Wreszcie ukazuje się strome i wręcz bezkresne pole piargów. Widać już pierwsze płaty śniegu i odległy szczyt. Czyżby to był Galdhopiggen? Szczyt jest wysoki i skalisty, ale gdzieś czytałem że idzie się przez kilka "przedwierzchołków" więc to pewnie jeden z nich . Teraz jest więcej kopczyków, ale szlak jest niezwykle uciążliwy. Nie ma żadnej ścieżki ułożonej z kamieni znanej choćby z Tatr. Po prostu piarg, większe i mniejsze głazy. I trzeba skakać z jednego na drugi. Wreszcie powoli zbliżamy się do grani, z tyłu widać że podchodzi za nami trochę ludzi, niektórzy powoli nas doganiają. Przed nami nie ma niemal nikogo. Wysokościomierz pokazuje 1900 m, to już niemal grań. Oceniam, że widoczny szczyt ma najwyżej 2250 m n.p.m., więc z pewnością nie jest to Galdhopiggen. Wreszcie docieramy do grani i otwiera się widok na drugą stronę. Wow!!! Pod nami wielki, kilkukilometrowy jęzor lodowca Styggebrean. Cały pokryty śniegiem i szczelinami . Za nim, na płaskim wzniesieniu widać w oddali parking i budynki schroniska Juvvashytta. Widać też lądujący przy nim śmigłowiec. Zauważam też, że ze schroniska na lodowiec wyrusza grupa ludzi. Ale jaka grupa! To co najmniej kilkadziesiąt osób wyglądających jak wielka stonoga. To tak wygląda wejście z przewodnikiem... jak stado baranów na sznurku. Po chwili odpoczynku ruszamy dalej w górę po dość stromym grzbiecie. Są tu już lite skały i mnóstwo głazów . Trzeba iść ostrożnie i rozważnie, ale wysokość zdobywamy dość szybko. Wiatr zaczyna być już dokuczliwy, pora założyć goretexowe kurtki. Przed szczytem mijamy boczny grzbiet i otwiera się widok na kolejny lodowiec, tym razem położony z lewej strony. To Svelnosbrean, jeszcze większy i jeszcze bardziej poszczeliniony. Gigantyczny! Na szczycie wiatr zaczyna już być naprawdę dokuczliwy, zaciągamy kaptury. Jednak spory wysiłek sprawia, że nie muszę używać rękawiczek. Niestety przychodzą chmury, widoczność spada do kilkudziesięciu metrów. Mamy 2270 m n.p.m., więc niemal idealnie oceniłem wysokość tego przedwierzchołka, który nazywa się Svellnose. Dalej lekkie obniżenie grani, mała przełęcz, gdzie wieje już niemal huragan i ostro wznosząca się zaśnieżona grań znikająca gdzieś w chmurach . Na szczęście idziemy jej prawą stroną, więc nieco jesteśmy osłonięci od wiatru. Szczyt grani - Keilhaus topp - ma 2350 m n.p.m., jest już cały w śniegu, choć leży go cienka warstwa. Wiatr jest tak silny, że ciężko już iść prosto. Kolejna przełęcz w gęstej mgle. Nie widać oznaczeń szlaku, ale widać jakieś kopczyki. Wyciągam GPS i analizuje trasę. Pod szczytem jest duże pole śnieżne, które najbezpieczniej ominąć z lewej strony. Wiatr tu jest jeszcze silniejszy, wznosi się z dołu po niemal pionowej ścianie. Droga też jest bardzo stroma. Mijamy wreszcie pole śniegowe i odbijamy w prawo, w kierunku gdzie musi już być szczyt. Już 2400 m n.p.m., to gdzieś blisko. Dostrzegam na śniegu przede mną sporo ludzkich sylwetek idących... w rzędzie. To chyba ta wycieczka widoczna wcześniej, tu szlaki podejściowe muszą się łączyć. Trawersujemy zalodzony i zaśnieżony stok pokryty kamieniami. Nie mamy raków, więc idziemy ostrożnie, czasem wybijając sobie stopnie butami i mocno podpierając się kijkami. Koleżanka nieco się boi, ma słabo przyczepne buty, więc pomagam jej nieco. Rzeczywiście trasy podejściowe łączą się tutaj, dalej jest solidnie wydeptane i już idzie sporo turystów, nie sposób się zgubić. Jeszcze kilka chwil i z mgły wyłania się "rogaty" kamienny schron pod szczytem . Uff!!! Top of Norway! Zdobyliśmy Galdhopiggen. Kilka zdjęć przy trójnogu gdzie jest koło z opisaną panoramą. Teraz nie widać absolutnie nic, więc tylko robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i wchodzimy do schronu . Jest tu ciepło, miło, ale jest tu również tłum ludzi - większość ze zorganizowanych wycieczek. Okazuje się, że mają uprzęże, ale nie mają normalnych raków, tylko takie małe czterozębne raczki turystyczne. Trochę dziwne jak na przejście po lodowcu. W schronie można kupić herbatę czy coś do jedzenia, ale nie można tu spać. Ciekawi mnie czy obsługa dociera tu codziennie rano, czy przebywa na stałe. Oba warianty wydają mi się niezwykle uciążliwe dla nich ;). Po ogrzaniu się i zjedzeniu czegokolwiek w postaci batoników ruszamy w drogę powrotną. Teraz chmury nieco odwiało i choć nie widać panoramy, to widać jednak lepiej drogę zejściową do najbliższego przedwierzchołka. Widać jak trawersować pole śnieżne i omijać jego część po skałach. Tak jak przyszliśmy . Moja towarzyszka ma jeszcze większe kłopoty w zejściu, a co gorsza okazało się, że nie wzięła z dołu rękawiczek. Daję jej swoje, ale po chwili potworny wiatr sprawia, że niemal tracę czucie w placach rąk. Jeśli coś nie wymyślę to odmrożę sobie palce. Biorę koleżankę za rękę, ale zabieram jej jedną z rękawiczek. Teraz ona ma jedną i ja jedną, ale gołymi dłońmi trzymamy się za ręce i nawzajem ogrzewamy. Tak da się iść. I możemy podpierać się kijkami. Razem schodzimy o wiele szybciej, przecinamy najbardziej zalodzoną część stoku. Niżej jest stromo, ale już nie tak ślisko. Docieramy do Keilhaus topp, omijamy wierzchołek. Dalej jest stroma grań, która jednak osłania od wiatru. Mam wrażenie, że cały czas przybiera on na sile. Pora na zejście bardzo dobra, schodzi już sporo turystów, ale również sporo dopiero podchodzi. Kończy się śnieg, zaczynają normalne skały, więc schodzi się nieco szybciej. W dodatku co chwila odwiewa mgłę i lodowce po obu stronach grani prezentują się wspaniale. Co chwila robimy jakieś zdjęcia . Potem szczyt Svellnose i dalsze mozolne zejście po wielkich kamieniach . Wieje mocno i sypie drobnym śniegiem. Wreszcie docieramy do miejsca gdzie szlak opuszcza grań i zaczyna się zejście w dół gigantycznymi piargami. To 2000 m n.p.m., w dół jeszcze kilometr! Idziemy wolno, wielkie wystające i sterczące we wszystkich kierunkach głazy uniemożliwiają szybki marsz. Mijamy ostatni płat śniegu, schodząc już bezpośrednio po nim, by dać odpocząć stopom. Przestaje padać śnieg, zmieniając się w drobną mżawkę gnaną wiatrem. Pada niemal poziomo! Pogoda jednak poprawia się, wychodzi momentami słońce. Na płacie śniegu mija nas grupa turystów zjeżdżających po nim na tzw. jabłuszkach. Chwilę dalej połączenie mżawki i słońca daje piękny efekt tęczy . Daleko jeszcze? Niestety daleko, to dopiero 1700 m n.p.m. A przed nami jeszcze strome skały i duży kawał ścieżką. Kończy się wreszcie piarg, zaczynają skały i wodospadziki. W dole piękna dolina. Znów kilka zdjęć . Widać parking i schronisko, ale jeszcze naprawdę daleko. W końcu ścieżka i coraz więcej roślinności. Pojawiają się owce. Wreszcie dochodzimy na sam dół. Uff! 9 godzin marszu w trudnym terenie dało w kość. Przebieramy się, wrzucamy górskie buty do samochodu, jemy coś. Zauważam za wycieraczką czerwoną karteczkę że... nie zapłaciłem za parking! Zły biorę ją i rachunek i idę wyjaśniać o co im chodzi. W schronisku pytam o to panią z obsługi, zresztą tą samą której rano płaciłem. Pani pamięta mnie, patrzy na rachunek i karteczkę. Nagle olśnienie - gdy ja płaciłem, akurat jej koleżanka wyszła skontrolować samochody i nie zauważywszy rachunku za szybą włożyła tę karteczkę. Minutę później pojawiłem się ja i wrzuciłem rachunek za szybę, nawet przecież widziałem tą kobietę co wkładała te karteczki, jedynie nie zauważyłem jej za własną wycieraczką ;) Nieporozumienie zostaje wyjaśnione, wracam więc do samochodu. Można jechać w dół. Znów ta szutrowa droga, znów drewniane mostki. Dwukrotnie muszę stanąć bo drogę tarasuje... stado krów, które dopiero na dźwięk klaksonu łaskawie schodzi na bok. Kilka razu staję w miejscach do mijania, by puścić samochody podjeżdżające z dołu. Wreszcie docieramy do drogi nr 55 i skręcamy w lewo. Postanawiamy znaleźć nocleg jak najszybciej, nie jechać już nigdzie daleko. Optymalnie by to też była hytta, bo rzeczy mamy wilgotne, a prognoza pogody mówi o nocnych opadach. Na szczęście całkiem niedaleko znajdujemy mały kemping, gdzie zarówno można rozbić namiot, jak i wziąć mały domek. Wygląda jak domek dla lalek, ale na dwie osoby jest akurat. Kosztuje nas 350 NOK. Rozwieszamy górskie rzeczy na grzejniku, jemy zasłużony posiłek. Okazuje się, że nie mamy monet 10-koronowych i... nie ma się jak wykąpać! Na wielu norweskich kempingach są prysznice, które uruchamia wrzucenie monety. Ale tylko 10 koron, żadnej innej. Co robić? Kiepska sprawa nie móc odświeżyć się po całodniowej górskiej wycieczce. W moim portfelu wygrzebuję jakieś 10 koron noszone od czasu chyba wyjazdu na Svalbard. Ale to starczy dla jednej osoby, co z drugą? Mamy 20 koron, pytam ludzi z kempingu, ale nikt nie ma rozmienić, a pani na recepcji już nie ma. A w okolicy kompletnie nic, żadnych sklepów czy czegoś takiego. Znajduję jakąś inną monetę bardzo zbliżoną wagą i rozmiarami. To 5 koron duńskich. Jednak prysznic nie daje się oszukać, po wrzuceniu nic się nie dzieje. Odstąpiam więc to jedyne 10 NOK koleżance, a sam "myję się" w bardzo ograniczonym stopniu nawilżanymi chusteczkami dla niemowląt. Zawsze je biorę na takie wyjazdy i jak się okazuje potrafią być przydatne. Idziemy wreszcie spać.
by w