do lodowca Ostre Svartisen (jęzor Austerdalsisen)
(20 sierpnia 2017)

Svartisendalen - jezioro Svartisenvatnet (prom) - jezioro Austerdalsvatnet - lodowiec Ostre Svartisen (jęzor Austerdalsisen); (powrót tą samą trasą)

Aby zobaczyć dokładną mapę z www.norgeskart.no kliknij Tu

trasa: lodowiec Svartisen leży w północnej Norwegii, w rejonie Nordland, w okolicy miasta Mo i Rana. To drugi co do wielkości lodowec Norwegii i jeden z większych w Europie. Od wielu lat na skutek topnienia podzielił się na dwie części. Dostać się w jego pobliże można międzynarodową drogą E6, a od miasteczka Rossvoll drogą nr 353 i 354, na ostatnim odcinku szutrową, do parkingu Svartisendalen. Dalsza trasa z początku łatwa i niezbyt wymagająca, na ostatnim odcinku dość trudna i bardzo mylna.
czas (bez odpoczynków): ok. 3-4 h
dystans (bez uwzględnienia różnic wysokości): ok. 7 km

  zobacz trasę (wizualizacja 3D)

  zobacz profil wysokościowy trasy

W: Znów jestem na dalekiej północy Europy, w Norwegii. W niedzielę, 20 sierpnia ja i moi towarzysze budzimy się w mokrym namiocie na kempingu gdzieś w okolicach miasta Fauske. Przyszła wyraźna zmiana pogody na gorszą, w porównaniu z wczorajszym dniem, który spędziliśmy na Lofotach. Widoki były niesamowite! (panorama z Hamnoya patrz >> tu), (panorama Lofotów z Morza Norweskiego patrz >> tu). Potem jednak pół nocy lał deszcz, a teraz choć nie pada, to jest bardzo wilgotno i zimno. Zwijamy mokry namiot, szybko coś jemy. Wstępny plan zakładał, że ten dzień będzie wyłącznie tranzytowy, bez większych atrakcji. Okazuje się jednak, że w tym rejonie jest coś, co niewątpliwie warto zobaczyć - drugi co do wielkości lodowiec Norwegii - Svartisen. Dokładniej Ostre Svartisen, czyli wschodni, bo lodowiec od wielu lat na skutek topnienia jest podzielony na dwie części. Jako całość stanowią one jeden z największych lodowców w Europie. Aby dotrzeć do jednego z jego jęzorów, musimy dojechać do miasta Mo i Rana i tuż przed nim skręcić w górską drogę. Wyszperane w internecie info mówi też o konieczności przepłynięcia promem górskiego jeziora i 3-4 godzinnym spacerze. Ruszamy z naszego kempingu. Droga jest bardzo pusta, właściwie przez pół godziny nie mijamy żadnego samochodu. Miejscami widać, że dość wąska w tych rejonach E6 jest przebudowywana na lepszy standard, ale brak innych samochodów powoduje, że nie jest to jakieś szczególnie uciążliwe. Droga wznosi się i wznosi, niby łagodnie, ale coraz to wyżej. Znikają drzewa, krajobraz robi się niemal taki jak w okolicy Nordkapp - jałowe pustkowia pokryte skałami i trawą, a dookoła ośnieżone góry. Najwyższy punkt trasy to 692 m n.p.m. - całkiem sporo wjechaliśmy. Kawałek dalej jest spory parking i oryginalny budynek Arctic Circle Center. No tak, tu przebiega linia koła podbiegunowego, które tym razem przecinamy w kierunku południowym. Centrum jest ciekawe, ale są tam głównie sklepy z pamiątkami. Można np. kupić certyfikat poświadczający, że było się na kole podbiegunowym... za skromne 200 NOK. Wokół dużo kamiennych kopczyków stawianych przez turystów. Ciekawostką są dwa pomniki, upamiętniające więźniów łagrów, którzy budowali radziecką osadę Pyramiden położoną na Svalbardzie. Nie spodziewałem się zobaczyć sierpa i młota w Norwegii. Po dłuższej chwili ruszamy dalej. Docieramy wreszcie w pobliże Mo i Rana i obok lotniska skręcamy w prawo, na drogę prowadzącą do jeziora Svartisvatnet. To ok 20 km jazdy wąską i starą asfaltówką i do tego ze 3 km drogą szutrową. Chmurzy się i momentami mocno pada. Gdy dojeżdżamy na mały parking nad jeziorem... prom już powoli zbliża się do przystani. Szybko się przebieramy, zakładamy górskie buty. Jak na złość zaczyna lać i to całkiem mocno. Kupujemy bilety na prom i wsiadamy. To właściwie większa łódź z dachem i silnikiem diesla. Ale... ma fantazyjne koło sterowe zamiast typowej kierownicy. Rejs trwa ok. 20 minut, momentami pada tak mocno, że nic nie widać. Gdy jednak docieramy na drugi brzeg, pogoda wyraźnie się poprawia. Opisywane to było w sieci jako spacer i tak się nastawiamy. Najpierw spokojnie, po prostu droga prowadząca w górę wzdłuż kaskady wodospadów. Jakieś skałki, ale bez trudności. Wyżej kolejne jezioro i teren robi się iście księżycowy, ewidentnie jeszcze niedawno leżał pod lodem . Ogładzone skały, taki poorany płaskowyż. Wreszcie ukazuje się niebieskawy i poszczeliniony jęzor lodowca spływający gdzieś wysoko z gór . Co jakiś czas dobiega z niego trzask - lodowiec jest w ruchu i ciągle coś w nim pęka i się odłamuje. Dalej oficjalnego szlaku nie ma, ale co tam - robimy sobie wycieczkę pozaszlakową po Górach Skandynawskich. Należy uważać i nie iść nad samym jeziorem. Jeśli od lodowca akurat odłamie się serak i stoczy do wody, to powstała fala może zmyć ludzi z brzegu. Lodowiec wydaje się blisko, ale teren robi się strasznie mylny i dosyć trudny. Labirynt skalnych półek i kopczyków. Idzie się niby w przód, a co chwila trzeba kombinować w prawo i lewo, by ominąć skalne progi. Jesteśmy jakieś 200-300 m od samego lodowca, stąd już widać jaki jest gruby i wielki . Minimum 30-40 m grubości ! Czas goni, bo jeszcze trzeba wrócić, zdążyć na prom i jechać jeszcze wiele kilometrów. Pada nieco, więc w końcu robimy kilka zdjęć z bliska, ale już nie podchodzimy tak blisko, by dotknąć lodu . Z powrotem znów czeka nas kluczenie i szukanie drogi. W Tatrach łatwiej, nawet poza szlakiem... W końcu docieramy na płaskowyż i juz bez większych problemów, choć w siąpiącym deszczu do ścieżki w dół. Potem już tylko przystań, do której właśnie dobija prom. 20-minutowy rejs, przebieramy się. Czeka nas dziś jeszcze długa jazda na południe kraju, niemal aż do Trondheim. Wycieczka do lodowca była nieplanowana, ale okazała się bardzo udana!

by w

powrót do listy tras